logo

Oddział Poznań

  • 1
  • 2
  • 3

Dźwiniel Marian

Wspominki wichrzyciela

Tytuł jest autoironiczny, jako że co jak co, ale nie upodobanie do wichrzycielstwa określałoby moją tożsamość, gdyby się chciało syntetycznie scharakteryzować moje działania we wszystkich fazach niekrótkiego wszak życia. Niemniej jednak taki zarzut: nawoływania do niepokojów społecznych postawiono mi w decyzji o internowaniu 13 grudnia 1981 r. Mnie, który uspokajał interesantów odwiedzających latem 1981 r. redakcję Solidarności Wielkopolski, pytających gorączkowo: Panie, strajkować czy nie strajkować? Odpowiadałem: Rozmawiać, negocjować, próbować porozumienia, nawet z tępym socaparatczykiem, lecz nie uciekać się pochopnie do środka ostatecznego. Ten rezerwować na sytuacje ostateczne, wielkie, takie jak kolejarski lipiec 80' w Lublinie, no i historyczny stoczniowy Sierpień 80' na Wybrzeżu. To ja podpisywałem własnym nazwiskiem teksty w gablocie Zarządu Regionu przy Zwierzynieckiej, potępiające wandalskie wyczyny na grobach sowieckich żołnierzy na Cytadeli. Na okrzyki: Wieszać czerwonych! - odpowiadałem: Żadnej rewolucji. Żadnej przemocy. Z niewielu rzeczy jestem dumny bardziej niż z tego, że w okresie I Solidarności moi rodacy nie wybili nawet jednej szyby.

Czy zatem pasowałem do Solidarności Walczącej?

Nie byłem zainteresowany wejściem w jakiekolwiek struktury polityczne podziemia, m.in. dlatego, że nie znosiłem atmosfery podejrzeń, nieufności, łatwych oskarżeń itd. Próbkę tego mieliśmy w gębarzewskim więzieniu. Znamienne, że ci przez niektórych podejrzewani byli nieskazitelni, paru zaś tych, co do których nie było podejrzeń, okazało się niegodnymi zaufania.

Po siedmiu miesiącach internowania nie zamierzałem jednak pozostawać bierny. Solidarność Walcząca zaś nie proklamowała zbrojnych metod walki. Walczyć można było też piórem. Co więcej, to skuteczniejszy instrument osiągania celów niż zamachy i bomby, bo funkcjonuje w obszarze świadomości. To był mój obszar, moja, by tak rzec, misja. Nie wahałem się więc przyjąć propozycję stałej współpracy z redakcją Solidarności Walczącej, której składu nie znałem i nie chciałem znać (prawdziwa konspiracja nie polega na zaspokajaniu ciekawości), za to od kilku lat znałem Rafała Grupińskiego. Nie pamiętam, w którym roku Rafał pierwszy raz powiedział mi o zapotrzebowaniu na komentarze polityczne. Nie pamiętam, czy to było przed grudniem 85', gdy usiłowano mnie i moją rodzinę wyprawić na tamten świat, podpalając piwnicę pod naszym parterowym mieszkaniem w bloku o godzinie drugiej w nocy (dokładnie o tej porze cztery lata wcześniej wyrwano mnie z łóżka, by wywieźć w nieznane). Chyba moje systematyczne pisanie dla Solidarności Walczącej zaczęło się mniej więcej w tamtym czasie. W nieumówionych godzinach - telefonu nie miałem przez całą epokę PRL-u - zjawiał się dwumetrowy brodacz i zabierał ode mnie cienkie przebitki maszynowe z tekstami kolejnych felietonów sygnowanych pseudonimem Jan Grad. Gdybym był stelefonizowany i miał książkę telefoniczną, tobym wiedział, że takie nazwisko nosi pracownik naukowy UAM. Dowiedziałem się o tym kilka lat później i w Solidarności-Poznań, którą współredagowałem, przeprosiłem rzeczywistego nosiciela nazwiska za możliwe przykrości ze strony SB. Mam nadzieję, że profesor Jan Tadeusz Grad z wyrozumiałością potraktował tę nie tyle tragi-, ile dramatogroteskę.
Nie wiem , ile tych felietonów napisałem, rękopisy paliłem nad muszlą klozetową, a odbitki schowałem tak skutecznie, że nie jestem w stanie ich odnaleźć do dziś. Niektóre numery gazetki Rafał przynosił – też zaginęły w trudno penetrowalnych warstwach zadrukowanego papieru, zalegających pomieszczenie, które nazywałem swoim gabinetem i którego przestrzeń dla ruchu pieszego ogranicza się do wąskiej ścieżki umożliwiającej przemieszczanie się raczej bokiem...

Wspomniałem o ścisłej konspiracji, której niełamanie zapewniło Solidarności Walczącej wolność od wsyp. Wiedzieć tylko tyle, by robić swoje – to była żelazna zasada. O tym, że Solidarność Walczącą redagował także mój młodszy o pokolenie kolega z gębarzewskiego więziennego pawilonu, Jerzy Fiećko, dowiedziałem się ponad dwadzieścia lat później. Oczywiście nie pytałem Rafała o sprawy techniczne, finansowe itp. Zapewne dzięki także tej dyskrecji mogły powstawać kolejne niezagrożone dekonspiracją inicjatywy wydawnicze, np. zgrzebny w pierwszych latach, lecz ciekawy intelektualnie Czas Kultury. W tym czasopiśmie opublikowałem m.in. jeden z najważniejszych moich tekstów pt. Człowiek większy od mitu. Był to reportaż i historyczny, i współczesny o fenomenie, którym był Karol Brzostowski, starszy o dwa lata od Mickiewicza i zmarły rok przed śmiercią wielkiego Adama. Karol Brzostowski był geniuszem, którego wielkość nie ma obywatelstwa w świadomości zbiorowej Polaków, naturalnie głównie z winy bolszewickich niszczycieli wartości. Potomek arystokratycznej rodziny kresowej nie pozwalał mówić do siebie „panie hrabio”, lecz demokratycznie: „panie Brzostowski”. Na podaugustowskich piaskach zbudował przemysłowo-rolniczą strukturę, obsługiwaną przez umiejętnie kształtowaną ekumeniczną (katolicy, protestanci, żydzi) społeczność, która przeszła do historii pod nazwą: Rzeczpospolita Sztabińska. Mieszkańcy majętności Brzostowskiego funkcjonującej jako gmina z właścicielem-wójtem stali się wolni od analfabetyzmu, pijaństwa, mieli prawo do pracy i poszanowania ich czasu (urzędnik gminny płacił odszkodowanie interesantowi, jeśli naraził go na stratę czasu), mogli swobodnie wypowiadać się o sprawach publicznych w Dzienniku Administracyjnym Dóbr Sztabińskich (niestety zaginionym, może jest w archiwach moskiewskich) itd.,itp. Fabryka maszyn rolniczych Brzostowskiego dawała produkt tak solidny, że na początku lat 70. mogłem oglądać wykonaną tam w połowie XIX stulecia sieczkarnię użytkowaną przez rolnika w matuzelowym wieku będącego synem człowieka pracującego w dobrach wielkiego Karola.

Nie miejsce tu na szerszą informację o unikatowym w skali globalnej fenomenie, ale też nie można było go nie zasygnalizować, skoro mowa o spektrum zainteresowań Czasu Kultury. W piśmie tym zamieściłem obszerny esej o wydanej po raz pierwszy w PRL-u krytycznej wobec ducha rosyjskiego powieści Conrada W oczach Zachodu, tu opublikowałem kilka utworów poetyckich, wśród nich wiersz Pamięci Ojca Honoriusza itd.
Dzięki przedsięwzięciom wydawniczym Solidarność Walcząca miała istotny udział w pobudzaniu życia kulturalnego, krępowanego w obiegu oficjalnym głównie przez cenzurę, ale kto wie czy nie bardziej przez karłowate tchórzostwo różnych naczelnych, tłumiących co śmielsze głosy i tropiących nieprawomyślność nawet tam, gdzie cenzor by nie ingerował. Politycznie było mi bliskie w Solidarności Walczącej dążenie do niepodległości wbrew dominującej niewierze w realność wielkiego celu. W tym nurcie odnajdowałem piłsudczykowską dzielność, która animowała mnie od dzieciństwa. Zmagając się z jaskiniowym systemem zaprowadzonym przez zewnętrznych i wewnętrznych bolszewików posiłkowałem się słynną formułą Marszałka: „Nie będę żyć w wychodku”.

Trzeba jednak pamiętać, że drogi do niepodległości były różne. SW nie miała monopolu. I byłoby niemądre absolutyzowanie i mitologizowanie zasług w tej materii przez jeden nurt, jakkolwiek ten był imponująco wartki i choć podziemny, zdolny do emitowania świetlistości. Bo przecież nadzieja jest światłem.

Marian Dźwiniel (Dźwinel)

Nota informacyjna o autorze

Filolog z wykształcenia, dziennikarz i publicysta, redaktor wydawnictw książkowych i prasowych (głównie związanych z „Solidarnością”), nauczyciel i dyrektor zespołu szkół średnich (w wolnej Polsce), internowany w stanie wojennym, w l.80. felietonista Solidarności Walczącej („Gradobicie”), współpracownik Czasu Kultury, autor m.in. dwóch tomików poetyckich i książki dziennikarsko-dokumentalnej o internowanych poznaniakach.