logo

Oddział Poznań

  • 1
  • 2
  • 3

Dymarski Lech

„Solidarność Walcząca” w Poznaniu i nie tylko

W roku 1983 Maciej Frankiewicz, znany mi jako działacz NZS i – tak, jak ja – były internowany, powiadomił mnie o istnieniu tajnej organizacji: „Solidarności Walczącej”, zawiązanej we Wrocławiu przez m.in. Kornela Morawieckiego, o którym wiedziałem, że był delegatem na I Krajowy Zjazd „S” w r. 1981. Z relacji Macieja wynikało, że przymiotnik „walcząca” pojawił się naturalnie w wyniku toczącego się sporu wśród podziemnych działaczy wrocławskich, także Kornela z Frasyniukiem. Zdaniem „walczących” podziemie „oficjalne” popadło w letarg i nie ma wizji czynnego oporu, prócz okazjonalnego powiadamiania społeczeństwa, że przywódcy podziemni są, czują się dobrze i nie zamierzają się poddać. Sytuacji w samym Wrocławiu ocenić wtedy nie mogłem, ale ogólna ocena sytuacji była rzeczowa. Maciej powiadomił mnie, że organizuje oddział „SW” w Poznaniu. Mnie widział w jakiejś radzie tej organizacji, była też mowa, jak pamiętam, o Leszku Nowaku, profesorze filozofii, także internowanym przez rok. Odmówiłem Maciejowi „przynależności” do nowej organizacji, tłumacząc się tym, że nikt nie odwołał mnie z władz NSZZ „Solidarność” i muszę być wierny związkowi. Ostatecznie umówiliśmy się na ścisłą współpracę, na którą, jak czas pokazał, byliśmy skazani. Nasza współpraca polegała na dyskutowaniu wspólnych przedsięwzięć, z drugiej zaś strony byłem autorem kilkunastu artykułów w czasopismach Solidarności Walczącej.

Za jakiś czas, w ramach tej współpracy udaliśmy się do Wrocławia, na spotkanie z ukrywającym się Kornelem Morawieckim. Towarzyszyli mu bardzo rzeczowi ludzie. W części „nieoficjalnej” tajnego spotkania okazało się, że mamy w Poznaniu wspólnego przyjaciela Jana Komolkę, pisarza. Opowiedziałem o tym, że Janek dysponuje 1/3 starego zabudowania w woj. pilskim, w lesie, bez sąsiedztwa i prawdopodobnie już tam odpoczywa. Jakoś doszliśmy do tego, że to dobre miejsce na urlop Kornela – bladego i zmęczonego. Komolka przyjął propozycję bez strachu, a wręcz z radością i po przygotowaniach „logistycznych” przywódca „SW” wraz z małżonką i kierowcą dotarli najpierw do Poznania samochodem marki „Warszawa”, odebrali ode mnie mapkę i ruszyli do „młyna”. Zapytałem Kornela, co sądzi o ewentualnej kontroli drogowej, a on wylegitymował mi się bardzo dobrym, fałszywym dowodem osobistym z własnym zdjęciem.

Zgodnie z umową, za kilka dni dojechałem do „rezydencji” (nie było tam prądu ani bieżącej wody, ale była rzeczka, która kiedyś kręciła nieistniejącym już młynem). Był tam też jeden z trzech współwłaścicieli z żoną, najbardziej ustabilizowany – jak się okazało, Jan, nie będąc pewien reakcji, przedstawił Kornela jako kolegę Wiesława skądś tam. Po jakimś czasie, w trakcie rozmowy przy świecach, Morawiecki sam powiedział tamtym, kim jest. Przez cały tego „turnusu” bałem się chyba bardziej niż Kornel – był on wtedy, po aresztowaniu Frasyniuka i Bujaka, najbardziej poszukiwanym przez SB człowiekiem podziemia. Gdyby go tam namierzyli i aresztowali, cierpiałbym do dzisiaj. Nic takiego się nie stało, państwo Kornelostwo bezpiecznie wróciło do Wrocławia.

Z Morawieckim nie spotykałem się później, bo było to przecież ryzykowne, a niekonieczne. Z Frankiewiczem w Poznaniu spotykałem się często – konspirowaliśmy, ale nie ukrywaliśmy się. Maciej był szefem najlepiej zorganizowanej, najbardziej produktywnej struktury podziemnej w Poznaniu. „SW” drukowała ulotki, wydawała pisemka i pisma, m.in. „Czas” i „Czas Kultury”. Rozmawialiśmy zawsze o konkretnej akcji czy robocie. Ostatnim bodaj wspólnym przedsięwzięciem (koniec lat 80.) był afisz wzywający do udziału w PRL – owskich „wyborach”. Podpisany był przez Wojewódzki Komitet Ruchu Odrodzenia Narodowego czy jakoś podobnie. Treść dzieliła się na obietnice i pogróżki, a w intencji miało to wyszydzać „podstawy ustrojowe PRL”. Maciej przeczytał i zaproponował, aby w części pierwszej dodać ostatni punkt: „Wszystkim głosującym rozdawane będzie mydło”. Tak się stało i bardzo dobrze: nasza fałszywka, dobrze wydrukowana, okazała się nader wiarygodna, więc ten dodatek był sygnałem, że to podziemie „robi jaja”. Bezpieka doceniała „SW” i samego Frankiewicza. Ubecy dali temu demonstracyjnie wyraz, gdy kiedyś jako ostatni wyszliśmy po nabożeństwie z dziedzińca kościoła Dominikanów. Żadna demonstracja nie była planowana, więc ruszyliśmy spokojnie, rozmawiając. Za rogiem zatrzymały się z piskiem chyba ze trzy auta, wysypali się ubecy i z okrzykiem „dosyć tego, Frankiewicz!” obalili i kupą nakryli Macieja, po czym wtłoczyli do samochodu, który znów z piskiem odjechał. Stałem jak wryty, bo nie czułem sensu tej akcji. Z osłupienia wyrwał mnie spokojny głos ubeka: A pana Dymarskiego prosimy do drugiego auta. W drodze na Kochanowskiego pomyślałem sobie, jak można być wyróżnionym i poniżonym jednocześnie: Maćka porywają, a mnie „proszą”! Co za wstyd! (Co do sensu akcji: o tym, że nic się nie zdarzy wiedzieliśmy my. Bezpieka wiedziała tylko, że do tego momentu nic się nie zdarzyło. A skoro nic się nie dzieje, to na pewno coś się stanie. Z punktu widzenia SB prewencja była jak najbardziej racjonalna i być może ktoś z przekonaniem napisał w raporcie, że w wyniku podjętych zdecydowanych działań operacyjnych udaremniono przygotowane zamieszki).

Frankiewicz, jak pisałem, nie tylko nie ukrywał się, ale w nielegalnych pochodach w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, szedł w pierwszym rzędzie. Razu jednego szedłem za nim, a za mną, jak się okazało, podążał pan Frankiewicz. Senior chwycił mnie za ramię i podał jakiś beret, polecając żebym dał Maciejowi, „bo to zawsze trochę chroni głowę”. A cóż to może ochronić? – Poddałem w wątpliwość. Proszę pana – krzyknął niemalże Pan Frankiewicz – to jest specjalny beret! Istotnie, specjalnie skonstruowany beret miał wszytą watolinę. Innego razu, po jakiejś demonstracji, pan Frankiewicz dodzwonił się do bezpieki z pytaniem, gdzie zabrali syna, bo na żadnej komendzie go nie ma. Nad zalew – usłyszał odpowiedź. Było to po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki – co się ostatecznie stało nad zalewem, wszyscy wiedzieli. Bezpośrednia współpraca z Frankiewiczem przerywała się, kiedy szedł siedzieć. Wtedy spotykałem się z Szymonem Łukasiewiczem, bo w działalności „SW” przerw nie było.
Lech Dymarski

Notka biograficzna o autorze:

Lech Dymarski – absolwent Filologii polskiej na UAM w Poznaniu i PWSFTiTv w Łodzi. Zaliczany do pokolenia '68, współtwórca Teatru Ósmego Dnia, od roku 1976 związany z Komitetem Obrony Robotników. Członek założyciel NSZZ Solidarność i członek Komisji Krajowej Związku, internowany w stanie wojennym. Obecnie jest dyrektorem Muzeum Walk Niepodległościowych, drugą kadencję pełni funkcję przewodniczącego Komisji Kultury Sejmiku Wielkopolskiego.